Recenzja filmu

Priscilla (2023)
Sofia Coppola
Cailee Spaeny
Jacob Elordi

Kino butikowe

"Priscilla" wydaje się zaledwie przypisem do "Elvisa". Ciekawym o tyle, że próbuje przenicować gwiazdorski biopic na herstorię; gorzej, że to próba nieudana. Bo oddając głos tej, która uznawana
Kino butikowe
Podoba mi się to małe, "butikowe" – jak lubię je nazywać – kino Sofii Coppoli. Zawsze stylowo, kilkoma kreskami potrafi zarysować postaci, wytworzyć nastrój, naświetlić problem – nawet jeśli jest to zazwyczaj problem "pierwszego świata", co także wydaje mi się szczere. O czym innym bowiem, jako znane nepo baby, miałaby opowiadać, by brzmieć wiarygodnie? W "Priscilli" znów znajdziemy ulubione motywy autorki "Między słowami", "Somewhere. Między miejscami" czy "Bling Ring" – dojrzewanie nastolatki, życie w cieniu ważniejszych figur, uwięzienie w złotej klatce. Pojawi się nawet sam butik – gdy Priscilla Presley, której portret Coppola tu tworzy, zamarzy, by jednak znaleźć jakąś pracę, będzie to pierwsze miejsce, które przyjdzie jej głowy.

"Priscilli" najbliżej jednak do "Marii Antoniny", której bohaterka również została "sprzedana" na dwór – tam króla Francji, tu króla rock’n’rolla. Jest tu podobna wystawność i metraż, choć brakuje punkowej energii obecnej w biografii skróconej o głowę miłośniczki ciasteczek. Jak widać, ta sama metoda nie zawsze przynosi analogiczne rezultaty, choć i tu Coppola swobodnie poczyna sobie z realiami historycznymi, próbując ubrać je we własną wrażliwość i gust: a to umieszczając na ścieżce dźwiękowej ulubione kawałki (nie tylko Elvisa – jest nawet Dolly Parton), a to pozwalając bohaterom tripować na kwasie czy przytulać się z zakonnicami. To jednak nieliczne wisienki na dość mdłym torcie. Przez większość bowiem seansu jej Priscilla (Cailee Spaeny) snuje się niemrawo po domu – najpierw rodziców, później Elvisa.

Rozumiem, że reżyserka ukazać w ten sposób chciała, że namaszczona przez "króla" na swą oblubienicę nastolatka nigdy nie miała szans na "własny pokój" – jak wiele kobiet jej pokolenia, pokoleń wcześniejszych, a pewnie i tych współczesnych. Myśl tę można by wyrazić jednak w zdecydowanie bardziej ekonomiczny sposób. Zamiast tego dostajemy coś na kształt rozwleczonego do prawie dwóch godzin teledysku Lany Del Rey. Całość zaczyna się w 1959 roku, kiedy Presley (Jacob Elordi) odbywał, szeroko relacjonowaną przez ówczesną prasę, służbę wojskową w Niemczech Zachodnich. W tej samej bazie służył niejaki Paul Beaulieu, ojciec 14-letniej wówczas (sic!) Priscilli. Mimo różnicy wieku muzyk wybrał właśnie ją, choć na początku związek miał charakter platoniczny. Bardziej niż o seks, w relacji tej chodziło o przyuczanie do roli posłusznej żony. Przynajmniej tak chce film, oparty na wspomnieniach samej Presley, która promowała go nawet podczas premiery w Wenecji. 

Trudno zrozumieć, co dorosły mężczyzna zobaczył w tej dziewczynce, bo Coppola filmuje ją głównie, gdy nudzi się na lekcjach, rysuje serduszka w zeszycie albo poprawia makijaż. Oczywiste jest natomiast, dlaczego Priscilla zakochała się w Elvisie – wówczas kochał go cały świat. Miłość jednak potrafi być pułapką; miłość to może zresztą – sugeruje Coppola – za duże tu słowo. Czy lepiej byłoby powiedzieć: urok, tresura, uzależnienie? Obserwujemy dryfowanie tego związku między tymi biegunami. Od uwiedzenia i przekabacenia rodziców przez przeprowadzkę po ślub i narodziny dziecka. Niby klasyka (faktycznie trochę wieje nudą), ale pojawia się i odrobina pikanterii, wprowadzanej przez kolejne romanse Elvisa czy namiętności – bardziej do narkotyków niż do siebie nawzajem.

Jak historia się kończy, wiemy doskonale, bo żywot Presleya należy do popkulturowego kanonu, ze świeżym apokryfem w postaci "Elvisa" o twarzy Austina Butlera. Nie jestem wielkim fanem tego filmu, ale przynajmniej miał on polot i rozmach, którego tutaj brak. Niefortunny timing Coppoli, która rozpoczęła pracę nad scenariuszem niezależnie od produkcji Baza Luhrmanna jeszcze w pandemii, sprawia, że "Priscilla" wydaje się zaledwie do "Elvisa" przypisem. Ciekawym o tyle, że próbuje przenicować gwiazdorski biopic na herstorię; gorzej, że to próba nieudana. Bo oddając głos tej, która uznawana była jedynie za dekorację, za "paprotkę", trudno usłyszeć w nim coś ciekawego – film, wbrew intencjom zapewne, raczej potwierdza nieciekawy popkulturowy wizerunek bohaterki.

Okrutnym zabiegiem wydaje mi się w tym kontekście zakończenie opowieści w momencie rozpadu związku złotej pary z Graceland. O ileż ciekawiej zobaczyć by było, co się stało później, już po emancypacji Priscilli. Jak trafiła na plan "Nagiej broni" i stała się ukochaną Franka Drebina vel Enrico Palazzo? Jaką teściową była dla Michaela Jacksona? W końcu – jak wyglądała jej relacja z córką i z wnuczką, Riley Keough? Tego się nie dowiemy, bo Copollę interesują bardziej kreacje i powłóczyste spojrzenia nieszczęśliwej królowej. Ale taka Priscilla zwyczajnie nie nadaje się na heroinę filmu – szczególnie tak długiego.
1 10
Moja ocena:
4
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones